2/13/2013

Azjatycki wpis walentynkowy



Stało się. Jutro Walentynki.
 I nie da się uniknąć widoku par zapatrzonych sobie nawzajem w oczy, ogromu serduszek, bombardujących nas w każdej okoliczności i w każdym momencie czasowym, kuszących zapędów promocyjnych, oferujących możliwość kupienia prezentu po okazyjnej cenie (15ego będą za 1/2 ceny, ostrzę ząbki!). Zgroza dla wszystkich samotnych, nieszczęśliwie zakochanych, tych, których życie zawiodło podstawiając pod nos nieodpowiednich partnerów.
Jaka jest recepta na znalezienie tego kogoś?
Biolodzy stawiają na feromony i związki chemiczne (zatem, odradzamy udawanie się na łowy z katarem lub innymi objawami chorobowymi, wpływającymi na zdolność węchu). Psycholodzy podchodzą do problemu bardziej kompleksowo- kierujemy się pewnymi wartościami, przeciwieństwami wyznawanych przez nas wartości (szukając odmiany) lub też nie kierujemy się pozornie niczym (bo kieruje nas nasza przemądrzała nieświadomość).
Streszczając rozkminy naukowe do prostej dawki informacji, podsumujmy:
1. Znajdujesz kogoś podobnego, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym, co dobrze wróży na przyszłość i sprawdza się pod kątem długotrwałych związków (krótkotrwałe charakteryzują się zazwyczaj odmiennością między partnerami).
2. Znajdujesz kogoś podobnego do ważnej dla Ciebie osoby, która nie zaspokoiła Twoich dziecięcych potrzeb- taty, mamy, babci etc. A Freud Ci radośnie przyklaśnie :)
3. Znajdujesz kogoś, kogo znalezienie ułatwia "przypadek" (choć,  jak wiadomo, przypadki nie istnieją- jedynie odchyły na rozkładzie normalnym). Może to być obniżony nastrój, konkretny układ hormonów w organizmie związany z okresem płodnym (bo wówczas kobiety pociągają mężczyźni hojnie obdarzeni przez naturę, głównie pod względem mięśniowym), nadprogramowa reakcja na testosteron- ku uciesze biologów.
Zatem, jaki jest przepis na udany związek? Nie ma. Zapewne, jest to mało popularny pogląd, bo jako homo sapiens lubujemy się w zależnościach przyczynowo-skutkowych i myśleniu nasyconym logiką, co daje nam iluzję kontroli. Jedyne, co nam pozostaje to pozazdrościć Azjatom wszelkiej maści, którzy od małego uczą się myślenia związanego z dopasowywaniem się do otoczenia i z zewnętrznym poczuciem kontroli. 
Życie to zmiana. Związki to zmiana. Miłość to zmiana. My sami- to nieustająca zmiana.

12/29/2012

Sekret "Sekretu" i eksperyment, który nigdy nie zaistniał




" Sekret jest jednym z siedmiu praw, decydujących o osobistym sukcesie. 
Fragmenty Sekretu odnaleźć można w ustnie przekazywanych opowieściach, literaturze, religiach i filozofiach, istniejących na przestrzeni wielu wieków. 
Po raz pierwszy jednak wszystkie kawałki Sekretu złożono w całość, niesamowitą rewelację, zdolną zmienić życie każdego, kto po nią sięgnął. 
Dzięki tej książce nauczycie się, jak wykorzystać Sekret w każdym aspekcie swojego życia, by zdobyć szczęście i pieniądze, trwając przy tym w dobrym zdrowiu i przyjaźni dla wszystkich. 
Sekret zawiera mądrości współczesnych nauczycieli - mężczyzn i kobiet, którzy dzięki niemu mogą teraz opowiadać o swoich własnych niezwykłych dokonaniach: 
przezwyciężaniu nieuleczalnych dolegliwości, zwalczaniu życiowych przeszkód i osiąganiu tego, co dla wielu wydaje się niemożliwe."

Ta piękna wizja świetlanej przyszłości tkwi w małej, kilkudziesięciostronnicowej książce, możliwej do nabycia za przystępną ceną. Czemu zatem nie jest ona rozpowszechniania w bibliotekach, przytułkach dla bezdomnych (niech sobie dom myślami przyciągną), szpitalach (samouleczenie też jest możliwe!), szpitalach psychiatrycznych (wygoń z myśli schizofrenię to będziesz zdrowym i szczęśliwym człowiekiem), McDonaldach (przyciągnij myślami frytki, po co masz je kupować!)?
Według obietnic autorów życie po przeczytaniu tej książki ulega całkowitej przemianie. Przeczytałam.
I co? No nico, jestem nadal tak samo humorzasta, zdystansowana do świata, nadal posiadam wady, które posiadałam do tej pory, objętość mojego portfela wcale nie rozrosła się do horrendalnych rozmiarów (a raczej uległa pomniejszeniu, bo książka nie była, niestety, z poświątecznej przeceny), a lista marzeń do realizacji nadal pozostała długa. Czy mam aż tak wielkie problemy z ujarzmianiem własnych myśli czy problem dotyczy czegoś innego?
 Jako kontrargument przytoczę fragment książki, na którą wydanie comiesięcznych oszczędności jest o wiele lepszą inwestycją niż wydanie ich na "Sekret" (dzięki Bogu, mamy Allegro i możliwość szybkiego pozbywania się rupieci intelektualnych). Mianowicie, Richard Wiseman, autor "59 sekund" pisze:
"Według niektórych autorów, w 1953 roku zespół badaczy przeprowadził eksperyment ze studentami ostatnigo roku Uniwersytetu Yale, których poproszono o zapisanie celów, jakie chcą osiągnąć w życiu. 20 lat później, naukowcy odnaleźli osoby biorące udział w eksperymencie i okazało się, że jasno sprecyzowane cele życiowe miało 3 % badanych oraz, że właśnie oni zgromadzili majątek przewyższający majątek pozostałych 97 % uczestników razem wziętych. (...) Jest tylko mały problem- według wszelkich danych taki eksperyment nigdy się nie odbył. (...) Podobne legendy od lat trafiają do współczesnych umysłów i w wielu wypadkach mogą ograniczać szanse osiągnięcia wyobrażanego celu. Co gorsza, takie porażki często sprawiają, że ludzie przestają wierzyć, że mają jakiś wpływ na swoje życie. (...) Czy droga do szczęścia rzeczywiście miałaby polegać na wypieraniu negatywnych myśli?"

Jak pisał Dostojewski:

"Spróbuj nie myśleć o niedźwiedziu polarnym, 
a wkrótce się przekonasz, 
że przeklęte zwierzę co chwila przychodzi ci do głowy"

"Sekret" zaleca koncentrowanie się na pozytywnych myślach i unikanie negatywnych wizji przyszłości. Gorzej, jeśli nagle nasze optymistyczne myślenie się.. zniedźwiedzi :)

12/18/2012

Śmiech po końcu świata

Zdjęcie z/ Photo from: http://oasisbiblico.com

Na pewno słyszeliście (chyba, że stronicie od telewizora, komputera, radia, gazet i większych zbiorowisk- choć i wtedy nie dałabym na to gwarancji). Jeszcze tylko trzy dni i znikamy z powierzchni Ziemi. Wieści o tych drastycznych wydarzeniach już nieraz obiegały świat. Jednak ten koniec świata jest chyba jednym z najgłośniejszych i najhuczniej obchodzonych. Dlaczego? Zakończenie cyklu trwającego, według majańskiego systemu, 5125 lat, prowadzi do przebiegunowania Ziemi. Co to oznacza w praktyce? Bałtyk i inne morza/oceany zalewające miasta, anomalie grawitacyjne i inne apokaliptyczne zjawiska. Pomimo zapewnień NASA, że nasza planeta jest naprawdę spoko, skoro radzi sobie z wielkim powodzeniem od czterech miliardów lat (pomimo tego, że niemalże od samych początków dajemy jej nieźle popalić), media nadal podsycają nastroje społeczne. 
Ten temat wywołał u mnie nieco inny rodzaj rozmyślań. Mianowicie, jeżeli rzeczywiście kiedyś miałoby to nastąpić- lub nawet nie sam koniec świata, ale koniec naszych jednostkowych żyć- co byście chcieli zrobić?
Pojechać tam, gdzie zawsze chcieliście, ale nie było na to nigdy czasu i pieniędzy? Zrobić coś szalonego? Czy zwolnić, napić się gorącej kawy i włączyć ulubioną muzykę? Wolelibyście w naprędce zrobić przyspieszony kurs życia i zrealizować choć część ze swoich marzeń w przyspieszonym tempie czy pójść w stronę odwrotną- włączyć "slow motion", rozkoszować się w chwilą i po prostu Być, obecnie i świadomie- pierwszy raz od dłuższego czasu?
Przeżyliśmy już tysiące końców świata. I my, i ci przed nami, ci, co po nas także zapewne przeżyją niejeden. Pomimo całej rozdmuchanej otoczki, wydobyłam małą drobnostkę na światło dzienne- po pierwsze, jeszcze mam tyle do zrobienia! Tysiące zamiarów, pomysłów i pragnień, które ciągle odkładam na półkę. Szkoda, że doba ma tylko 24 godziny, bo jedno życie to chyba za mało. A po drugie, cieszę się, że już wiem z kim chciałabym spędzić koniec świata, jeśli miałby nastąpić.
 A Wy? :)  

12/11/2012

Zainfekowani pozytywnym nastawieniem.

                                              Photo from: http://positive-notes.tumblr.com/

Wyobraź sobie, że masz dwa scenariusze do wyboru. Przejdźmy do próbnej wizualizacji pierwszego z nich:
Jest rano. Cisza i poranny zmrok za oknem, nierozświetlony jeszcze promieniami słońca. Otwierasz oczy, przeciągasz się i myślisz "Cholerne poranki, znów trzeba wstać, wyślizgnąć się spod ciepłej kołdry i udawać, że poranne wstawanie jest moim hobby". Zaparzasz kawę, jednocześnie wkurzając się w myślach, że na dnie opakowania widać już prześwity, co jest jednoznaczne z tym, że w drodze powrotnej do domu musisz wstąpić do sklepu i nadłożyć drogi. Trzeba kupić także chleb, bo skończył się już wczoraj wieczorem, zatem pozostaje śniadaniowanie w postaci kawy na pusty żołądek. A kawa jak zwykle wyszła za mocna, co zaowocowało niemiłosiernym bólem brzucha. Klnąc pod nosem, drepczesz do łazienki i szybko przemywasz twarz zimną wodą. Niestety, zaczerwienione od niedosytu snu oczy nadal pozostały w niezmienionym stanie- jedynym uzyskanym efektem jest to, że zaczynasz się telepać jak ratlerek. Pół godziny później jesteś gotowy do wyjścia z domu, choć nie do końca, bo czekając na windę przypominasz sobie o tysiącu rzeczy, których w pośpiechu nie spakowałeś do plecaka... Mogłabym ciągnąć tą pesymistyczną historyjkę dalej, ale chyba już jesteśmy wszyscy dostatecznie nią znużeni. Czas zatem na wizualizację number two:
Otwierasz oczy i spoglądasz na wciąż pogrążony we śnie, pełen ciszy poranek. W większości okien nie można odnaleźć nawet krzty żarówkowego światła- wszyscy jeszcze są pogrążeni w eksplorowaniu, przez sen, swojej podświadomości. Skrzące się płatki śniegu powoli osiadają na szybie. Wstajesz zauroczony tym widokiem, po czym odkrywasz, że jedynym, co ci pozostało do zjedzenia na śniadanie jest kofeina. To nic, pobliski sklep jest już czynny- dodatkowo, załapiesz się na świeże, pachnące i jeszcze ciepłe pieczywo. Wybierasz swoje ulubione, choć jest nieco droższe od wersji standardowej, w myśl tego, że życie jest za krótkie, by marnować czas na kiepskie jedzenie. Przy okazji kupujesz kawę. Wracasz do domu, i przy dźwiękach świątecznych piosenek jesz nieśpiesznie, rozkoszując się każdym kęsem. Powoli idziesz do łazienki, ziewając po drodze. Patrzysz na siebie w lustrze i uśmiechasz się pod nosem, bo wiesz, że idziesz do pracy, którą kochasz i współpracowników, których lubisz.Wychodzisz z domu, twoje oczy błyszczą, a mijający Cię, smutni przechodnie uśmiechają się na Twój widok (nie, nie wszyscy, ale znaczna większość).
Akcja powoduje reakcję. Dobre myśli napawają pozytywną energią, którą czuć. Jeśli nie jesteś o tym do końca przekonany spróbuj zwykłego, krótkiego testu: rozmawiając z kimś, uśmiechnij się od czasu do czasu. Gwarantuję, że neurony lustrzane rozmówcy zaktywizują się na tyle mocno, że odpowie Ci tym samym. No, chyba, że rozmawiasz z szefem wkurzonym o to, że miałeś coś zrobić na wczoraj. Lub z dziewczyną, której smutna mina notorycznie przypomina Ci o tym, że zapomniałeś o Waszej rocznicy. Nie ma teorii sprawdzającej się w stu procentach przypadków, bo inaczej my musielibyśmy być w stu procentach takich samych. Ale sprawdzalność tego, że dobre myśli i czyny do nas wracają jest wyższa od przeciętnej, zatem, dlaczego nie spróbować już dziś ? :)

11/27/2012

Pomaganie czyli Let me help you with that.

                                                    Photo from: http://cheezburger.com

 Jak powszechnie wiadomo pomaganie jest podstawowym celem, a niekiedy także i motywacją relacji psychoterapeutycznej. Z racji tego, że towarzyszy nam na co dzień, mogłoby się wydawać, że nie wymaga bycia umieszczoną w sztywnym szkielecie definicji, ale gdyby się tak zastanowić chociażby nad jednym z najprostszych aspektów tego zjawiska: pomaganie to czyn altruistyczny czy egoistyczny? Nagle potrzeba definicji zyskuje na sile. No właśnie- czy pomagając innym tak naprawdę nie chcesz pomóc sobie?
Z pomagania wynika masa korzyści. Wzrasta samoocena, czujesz się potrzebny, doceniany, czasami jesteś jedynym światełkiem, dającym nadzieję; czujesz się lepszy- niczym lepsza wersja samego siebie. Dzielisz to, co posiadasz, to co możesz z siebie wykrzesać i powstaje z tego coś zewnętrznie pięknego. Bycie pomagającym niekiedy nadaje Ci status autorytetu, zwłaszcza gdy pomocy udziela się ludziom zagubionym, których świat składa się z tysiąca nieprzystających do siebie elementów. W związku z szeregiem tych psychologicznych korzyści po dziś dzień trwają spory dotyczące tego czy istnieje altruistyczne i bezinteresowne pomaganie.  "Altruizm to najsubtelniejsza forma egoizmu", jak mawiają znudzeni życiem cynicy. Często spotykam się także z myśleniem życzeniowym zgodnie z ideą zakładającą, że energia jaką wysyłamy, wraca do nas. Tak samo jak dobre czyny. Zatem- pomogę, bo może kiedyś ktoś pomoże mnie, gdy będę w potrzebie. Sama często się na tym łapię, jednocześnie nie sądzę, że jest to czymś złym, choć na pewno idealistycznym. Świat nie jest sprawiedliwy, piękny, a życie nie gra fair i często sprzedaje prawy sierpowy, z czym trzeba się pogodzić. A to, że godzimy się z tym zazwyczaj mając już kilkadziesiąt siniaków to inna sprawa.
Powracając do tematu, pomaganie w relacji psychoterapeutycznej jest rzeczą bardziej skomplikowaną i trudną niż jest nią pomaganie w życiu codziennym. Wynika to z dwóch powodów. Pierwszym jest to, że efekty pomagania nie zawsze są, a jeśli się pojawią to często nie są takimi, jakimi my (pomagający) byśmy chcieli je widzieć. Wynika to z prostej przyczyny-  nasza wizja potrzeb pacjenta nie zawsze jest zbieżna z jego wizją. Drugim, jest to, że łatwo przeistoczyć się z osoby pomagającej w zbawcę, chociażby z racji autorytetu, którym jesteśmy bezrefleksyjnie obdarowywani jako psycholodzy-mistrzowie sztuk tajemnych. Jest to na tyle kuszące, że łatwo się zatracić i nagle zorientować się, że jesteśmy niczym Jim Jones i trzymamy w garści czyjeś życie, całkowicie zwalniając go z odpowiedzialności. 

Pomóc doprowadzić do sytuacji, w której człowiek sam sobie potrafi pomóc- to dopiero empatyczny majstersztyk.   

11/17/2012

Miłość jako przestrzeń

                                                     Photo from: http://www.ghank.com

Widzieliście film "Miłość" wyreżyserowanego przez Hanekę?  Jeśli nie to polecam zaraz przed pójściem na seans zarezerwować wizytę u specjalisty. Myślę, że pominięto jedną ważną rzecz- filmowe katharsis jest rzeczą piękną i potrzebną, ale tak jak pacjenta nie można wypuścić w "gorszym" stanie niż przyszedł do gabinetu, tak ta sama zasada powinna dotyczyć światka kinematografii. Słysząc same pochlebne opinie (no i ta Złota Palma!), niczego się nie spodziewając, a tym bardziej nie lękając, zasiadłam wygodnie w fotelu, czekając na kolejny, oklepany film o wszystkim nam znanym zjawisku. To, że się rozczarowałam pozytywnie to rzecz jak najbardziej cenna, ale to, że po wyjściu z ciemnej, kinowej sali natłok chaotycznych myśli w mojej głowie niebezpiecznie podsuwał mi wizję skoku z pobliskiego mostu, nie jest już aż tak cenną rzeczą. Jednocześnie, film nadal z czystym sumieniem mogę polecić- pokazuje głębię uczucia wyzutą z wszelkich błyszczących, plastikowych, hollywoodzkich masek. Sam wiek głównych bohaterów (starszy, wręcz już lekko zalatujący fermentacją) sugerował odgórne założenie, że nie będzie to miłość łatwa.Tym, którzy mają mocne nerwy, oszczędzę szczegółów, ale jednego, malutkiego spoilera nie jestem w stanie ominąć. Otóż- po długich zmaganiach z ciężką chorobą, główna bohaterka znalazła się w stanie wegetatywnym. W stanie, w którym z racji ogólnego paraliżu ciała i uszkodzenia ośrodku mowy (co uniemożliwiło jej jakikolwiek kontakt ze światem poza wzrokowym) tak naprawdę jedyne co jej pozostało to oglądanie pęknięć na suficie w oczekiwaniu na śmierć. Jej ukochany postanawia jej "pomóc", skracając jej męki (zapewne w myśl, że gdyby była w pełni sił umysłowych i fizycznych wolałaby je skrócić, uważając ów stan za uwłaczający i odczłowieczający). No i wszystko byłoby pięknie- przełamywanie własnych barier, robienie czegoś wbrew sobie w imię miłości i dla dobra drugiej osoby. Ale w tym momencie wkroczył w moje rozmyślania pan Eichelberger, który w książce "Pomóż sobie. Daj światu odetchnąć", dotyczącej prowadzenia psychoterapii "od kuchni" napisał:

"Zetknąłem się kiedyś z interesującą definicją miłości: to umiejętność zgadzania się na to, że ktoś cierpi, z pełną świadomością tego, że nie można mu pomóc. Kiedy w lęku i cierpieniu umiera ktoś najbliższy nic innego nie możemy zrobić. Jesteśmy przy nim, towarzyszymy mu. Stwarzamy przestrzeń, w której jest miejsce na wszystko, choć mamy jasną świadomość, że nie jesteśmy w stanie pomóc, że tylko on sam może to zrobić".
 
Panie Wojciechu, tak mi Pan w głowie namieszał, że ostatnio nie myślę o niczym innym.

11/06/2012

Grzechy myślowe początkującego studenta psychologii cz. 3


Macie już dosyć Mythbusters? No cóż, nawet jeśli macie, to zamierzam zasypać Was po raz kolejny potokiem literek, bo nie wypada cyklu obalania mitów zakończyć w połowie- zróbmy to raz, a dobrze, nawet jeśli ma być boleśnie. :)
A zatem:
  • Mit siódmy: Nigdy nie zatracimy obiektywizmu i dystansu do siebie jako przyszłego psychologa.
Niestety, wszyscy jesteśmy ludźmi, a ci z nas, którzy zdecydowali się na tenże jakże specyficzny kierunek wyróżniają się syndromem, który dopada ich na trzecim i na piątym roku. Nazwijmy go (nazwą roboczą, bo dopiero zamierzam go przebadać w przyszłości) "syndromem poczucia wszechwiedzy". Jak już wspominałam posta wcześniej trzeci rok to czas, w którym wybieramy specjalizację. Po tym jak zdecydujemy się zmaltretować naszą Bogu ducha winną mózgownicę ICD-10, DSM-IV oraz innymi fascynującymi księgami o zaburzeniach psychicznych i o pokręconym jestestwie milionów śmiertelników (czyt. po tym jak wybierzemy psychologię kliniczną) nagle zaczynamy to widzieć. Okazuje się, że dotąd mieliśmy klapki na oczach, niemalże doświadczyliśmy dysfunkcji wzroku, niezidentyfikowanej, zmutowanej jaskry, bo oto- wszyscy są zaburzeni! I co piękniejsze, my wiemy jak i czym ów zaburzenie się objawia, a w skrajnych przypadkach, wiemy nawet jak można je wyleczyć! Co prawda, ponoć nikt nie jest normalny- istnieją jedynie ludzie dotąd niezdiagnozowani, ale jeśli nie chcemy popadać w tak monochromatyczne myślenie to pozostaje nam zaciekle i mocno trzymać kciuki, aby nasi najbliżsi i przyjaciele wykazali się na tyle dużą dozą cierpliwości, że przeczekają ten okres, bo on minie i to jest pewne. I aby ten ponury facet z baru, któremu powiedzieliśmy, że ma zapędy na psychopatę, bo chyba ma aleksytymię, nie wpadnie na to, aby odprowadzić nas do domu. Idąc za nami krok w krok w ciemnej uliczce. Z tulipanem w ręce (nie, nie kwiatkiem).  Po wygaszeniu się syndromu znów nastaje codzienność wypełniona niepewnością i prawdopodobieństwem i przestajemy być kandydatem na głównego bohatera remake'u "Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi".

  • Mit ósmy: Znam tysiące teorii, działanie mechanizmów psychologicznych i innych tego typu zawiłości, więc świat nie jest mi straszny.
A zatem niech zacznie być, bo zbytnia pewność siebie nieraz stała się przyczynkiem do złych następstw. Spójrzmy prawdzie w oczy- jesteśmy tylko ludźmi, więc nawet jeśli znamy przyczynę ludzkich zachowań, teorie dotyczące powstawania emocjonalnych problemów lub też psychopatologicznych jednostek chorobotwórczych, i tak nie jesteśmy w stanie się przed nimi uchronić. Dlaczego? Bo nigdy nie mamy w stu procentach kontroli nad własnym umysłem, a czasem i on nie ma jej nad samym sobą- np. gdy rozleniwiony woli odpoczywać i zdać się bezrefleksyjność. Nie ma co się oszukiwać, że jesteśmy mądrzejsi od tych wszystkich ekspertów od marketingu i reklam, którzy czyhają na nas nawet za rogiem, w spożywczaku. I tak kupimy tego batona, mimo, że jest kaloryczny i obiecywaliśmy sobie dietę nie od jutra, lecz od dziś- bo przyciągnie nas jego jaskrawe opakowanie; to, że pojawił się kilkadziesiąt razy w trakcie przerwy reklamowej, gdy oglądaliśmy ulubiony serial; to, że mijaliśmy dziś billboard z jego reklamą w drodze do pracy lub też nawet z tego prostego faktu, że znajduje się w zasięgu wzroku, gdy napotkaliśmy małą kolejkę przy kasie. Świadomość nie oznacza umiejętności samokontroli lub unikania zaspokajania impulsywnych zachcianek- chociażby, ile razy śmierdzący fajami lekarz mówił Wam, że palenie jest złe?

  • Mit dziewiąty: jeśli studiuję to, co jest moją pasją, nigdy nie spotka mnie zwątpienie w obraną przeze mnie ścieżkę.
Uprzedzam, że zwątpienie może Cię ogarnąć w jednej z poniższych sytuacji albo we wszystkich naraz:
  1. Gdy twoi rodzice będą marudzić Ci, że nie znajdziesz dobrej pracy, bo psychologów jest wbród i już lepiej, żebyś poszedł na bardziej szanowany społecznie kierunek np. medycynę lub prawo. Nikt nie śmieje się przecież z lekarzy lub prawników, a psycholog już samą nazwę ma sprzyjającą docinkom (psycholog, oł je!).
  2. Gdy okaże się, że (cholera jasna) mieli rację, bo pracę znaleźć trudno w tłumie kończących ten kierunek razem z Tobą, a jedyne co rynek pracy będzie Ci miał do zaoferowania to Poradnia Zdrowia Psychicznego na cały etat za 1200 zł- netto, jeśli Ci się poszczęści.
  3. Gdy znajomi na każdym kroku będą Cię zamęczać swoimi problemami, wiedząc, że jesteś psychologiem i myśląc, że jesteś nim 24h/dobę.
  4. Gdy okaże się, że jednak trochę musisz nim być 24h/dobę, więc nie będziesz mógł pójść na imprezę i się rozluźnić tak bardzo, że nikogo nie obejdzie, że nasikałeś do fontanny w centrum miasta. Jak to powiedziała pewna pani psycholog: "Nie sikacie wówczas jako Jan Kowalski. Sikacie jako psycholog Jan Kowalski i jesteście swoją wizytówką cały czas".
  5. Gdy nieraz będziecie czuli się obezwładnieni nieustanną presją doszkalania się, udowadniania swojej wartości i znoszenia obciążenia psychicznego (w końcu wysłuchiwanie cały dzień o problemach innych nie jest łatwą sprawą).
  6. Gdy przyjdzie do Was człowiek w potrzebie i nie będziecie w stanie mu pomóc, a on sam pomocy nie będzie tak naprawdę chciał, bo być może jeszcze do niej nie dojrzał.
i.. miałam już pisać kolejnych 298309284092849289489 sytuacji, ale stwierdziłam, że dobrze wiecie o co mi chodzi.
Ale wiecie co? Nie jest tak źle. Bo jeśli naprawdę się to kocha to poświęcona temu energia wraca z podwójną siłą i daje takiego powera do życia, że innego życia nie będziecie/będziemy chcieli mieć. 
Oby nigdy nie zabrakło nam sił. Oby.