12/29/2012

Sekret "Sekretu" i eksperyment, który nigdy nie zaistniał




" Sekret jest jednym z siedmiu praw, decydujących o osobistym sukcesie. 
Fragmenty Sekretu odnaleźć można w ustnie przekazywanych opowieściach, literaturze, religiach i filozofiach, istniejących na przestrzeni wielu wieków. 
Po raz pierwszy jednak wszystkie kawałki Sekretu złożono w całość, niesamowitą rewelację, zdolną zmienić życie każdego, kto po nią sięgnął. 
Dzięki tej książce nauczycie się, jak wykorzystać Sekret w każdym aspekcie swojego życia, by zdobyć szczęście i pieniądze, trwając przy tym w dobrym zdrowiu i przyjaźni dla wszystkich. 
Sekret zawiera mądrości współczesnych nauczycieli - mężczyzn i kobiet, którzy dzięki niemu mogą teraz opowiadać o swoich własnych niezwykłych dokonaniach: 
przezwyciężaniu nieuleczalnych dolegliwości, zwalczaniu życiowych przeszkód i osiąganiu tego, co dla wielu wydaje się niemożliwe."

Ta piękna wizja świetlanej przyszłości tkwi w małej, kilkudziesięciostronnicowej książce, możliwej do nabycia za przystępną ceną. Czemu zatem nie jest ona rozpowszechniania w bibliotekach, przytułkach dla bezdomnych (niech sobie dom myślami przyciągną), szpitalach (samouleczenie też jest możliwe!), szpitalach psychiatrycznych (wygoń z myśli schizofrenię to będziesz zdrowym i szczęśliwym człowiekiem), McDonaldach (przyciągnij myślami frytki, po co masz je kupować!)?
Według obietnic autorów życie po przeczytaniu tej książki ulega całkowitej przemianie. Przeczytałam.
I co? No nico, jestem nadal tak samo humorzasta, zdystansowana do świata, nadal posiadam wady, które posiadałam do tej pory, objętość mojego portfela wcale nie rozrosła się do horrendalnych rozmiarów (a raczej uległa pomniejszeniu, bo książka nie była, niestety, z poświątecznej przeceny), a lista marzeń do realizacji nadal pozostała długa. Czy mam aż tak wielkie problemy z ujarzmianiem własnych myśli czy problem dotyczy czegoś innego?
 Jako kontrargument przytoczę fragment książki, na którą wydanie comiesięcznych oszczędności jest o wiele lepszą inwestycją niż wydanie ich na "Sekret" (dzięki Bogu, mamy Allegro i możliwość szybkiego pozbywania się rupieci intelektualnych). Mianowicie, Richard Wiseman, autor "59 sekund" pisze:
"Według niektórych autorów, w 1953 roku zespół badaczy przeprowadził eksperyment ze studentami ostatnigo roku Uniwersytetu Yale, których poproszono o zapisanie celów, jakie chcą osiągnąć w życiu. 20 lat później, naukowcy odnaleźli osoby biorące udział w eksperymencie i okazało się, że jasno sprecyzowane cele życiowe miało 3 % badanych oraz, że właśnie oni zgromadzili majątek przewyższający majątek pozostałych 97 % uczestników razem wziętych. (...) Jest tylko mały problem- według wszelkich danych taki eksperyment nigdy się nie odbył. (...) Podobne legendy od lat trafiają do współczesnych umysłów i w wielu wypadkach mogą ograniczać szanse osiągnięcia wyobrażanego celu. Co gorsza, takie porażki często sprawiają, że ludzie przestają wierzyć, że mają jakiś wpływ na swoje życie. (...) Czy droga do szczęścia rzeczywiście miałaby polegać na wypieraniu negatywnych myśli?"

Jak pisał Dostojewski:

"Spróbuj nie myśleć o niedźwiedziu polarnym, 
a wkrótce się przekonasz, 
że przeklęte zwierzę co chwila przychodzi ci do głowy"

"Sekret" zaleca koncentrowanie się na pozytywnych myślach i unikanie negatywnych wizji przyszłości. Gorzej, jeśli nagle nasze optymistyczne myślenie się.. zniedźwiedzi :)

12/18/2012

Śmiech po końcu świata

Zdjęcie z/ Photo from: http://oasisbiblico.com

Na pewno słyszeliście (chyba, że stronicie od telewizora, komputera, radia, gazet i większych zbiorowisk- choć i wtedy nie dałabym na to gwarancji). Jeszcze tylko trzy dni i znikamy z powierzchni Ziemi. Wieści o tych drastycznych wydarzeniach już nieraz obiegały świat. Jednak ten koniec świata jest chyba jednym z najgłośniejszych i najhuczniej obchodzonych. Dlaczego? Zakończenie cyklu trwającego, według majańskiego systemu, 5125 lat, prowadzi do przebiegunowania Ziemi. Co to oznacza w praktyce? Bałtyk i inne morza/oceany zalewające miasta, anomalie grawitacyjne i inne apokaliptyczne zjawiska. Pomimo zapewnień NASA, że nasza planeta jest naprawdę spoko, skoro radzi sobie z wielkim powodzeniem od czterech miliardów lat (pomimo tego, że niemalże od samych początków dajemy jej nieźle popalić), media nadal podsycają nastroje społeczne. 
Ten temat wywołał u mnie nieco inny rodzaj rozmyślań. Mianowicie, jeżeli rzeczywiście kiedyś miałoby to nastąpić- lub nawet nie sam koniec świata, ale koniec naszych jednostkowych żyć- co byście chcieli zrobić?
Pojechać tam, gdzie zawsze chcieliście, ale nie było na to nigdy czasu i pieniędzy? Zrobić coś szalonego? Czy zwolnić, napić się gorącej kawy i włączyć ulubioną muzykę? Wolelibyście w naprędce zrobić przyspieszony kurs życia i zrealizować choć część ze swoich marzeń w przyspieszonym tempie czy pójść w stronę odwrotną- włączyć "slow motion", rozkoszować się w chwilą i po prostu Być, obecnie i świadomie- pierwszy raz od dłuższego czasu?
Przeżyliśmy już tysiące końców świata. I my, i ci przed nami, ci, co po nas także zapewne przeżyją niejeden. Pomimo całej rozdmuchanej otoczki, wydobyłam małą drobnostkę na światło dzienne- po pierwsze, jeszcze mam tyle do zrobienia! Tysiące zamiarów, pomysłów i pragnień, które ciągle odkładam na półkę. Szkoda, że doba ma tylko 24 godziny, bo jedno życie to chyba za mało. A po drugie, cieszę się, że już wiem z kim chciałabym spędzić koniec świata, jeśli miałby nastąpić.
 A Wy? :)  

12/11/2012

Zainfekowani pozytywnym nastawieniem.

                                              Photo from: http://positive-notes.tumblr.com/

Wyobraź sobie, że masz dwa scenariusze do wyboru. Przejdźmy do próbnej wizualizacji pierwszego z nich:
Jest rano. Cisza i poranny zmrok za oknem, nierozświetlony jeszcze promieniami słońca. Otwierasz oczy, przeciągasz się i myślisz "Cholerne poranki, znów trzeba wstać, wyślizgnąć się spod ciepłej kołdry i udawać, że poranne wstawanie jest moim hobby". Zaparzasz kawę, jednocześnie wkurzając się w myślach, że na dnie opakowania widać już prześwity, co jest jednoznaczne z tym, że w drodze powrotnej do domu musisz wstąpić do sklepu i nadłożyć drogi. Trzeba kupić także chleb, bo skończył się już wczoraj wieczorem, zatem pozostaje śniadaniowanie w postaci kawy na pusty żołądek. A kawa jak zwykle wyszła za mocna, co zaowocowało niemiłosiernym bólem brzucha. Klnąc pod nosem, drepczesz do łazienki i szybko przemywasz twarz zimną wodą. Niestety, zaczerwienione od niedosytu snu oczy nadal pozostały w niezmienionym stanie- jedynym uzyskanym efektem jest to, że zaczynasz się telepać jak ratlerek. Pół godziny później jesteś gotowy do wyjścia z domu, choć nie do końca, bo czekając na windę przypominasz sobie o tysiącu rzeczy, których w pośpiechu nie spakowałeś do plecaka... Mogłabym ciągnąć tą pesymistyczną historyjkę dalej, ale chyba już jesteśmy wszyscy dostatecznie nią znużeni. Czas zatem na wizualizację number two:
Otwierasz oczy i spoglądasz na wciąż pogrążony we śnie, pełen ciszy poranek. W większości okien nie można odnaleźć nawet krzty żarówkowego światła- wszyscy jeszcze są pogrążeni w eksplorowaniu, przez sen, swojej podświadomości. Skrzące się płatki śniegu powoli osiadają na szybie. Wstajesz zauroczony tym widokiem, po czym odkrywasz, że jedynym, co ci pozostało do zjedzenia na śniadanie jest kofeina. To nic, pobliski sklep jest już czynny- dodatkowo, załapiesz się na świeże, pachnące i jeszcze ciepłe pieczywo. Wybierasz swoje ulubione, choć jest nieco droższe od wersji standardowej, w myśl tego, że życie jest za krótkie, by marnować czas na kiepskie jedzenie. Przy okazji kupujesz kawę. Wracasz do domu, i przy dźwiękach świątecznych piosenek jesz nieśpiesznie, rozkoszując się każdym kęsem. Powoli idziesz do łazienki, ziewając po drodze. Patrzysz na siebie w lustrze i uśmiechasz się pod nosem, bo wiesz, że idziesz do pracy, którą kochasz i współpracowników, których lubisz.Wychodzisz z domu, twoje oczy błyszczą, a mijający Cię, smutni przechodnie uśmiechają się na Twój widok (nie, nie wszyscy, ale znaczna większość).
Akcja powoduje reakcję. Dobre myśli napawają pozytywną energią, którą czuć. Jeśli nie jesteś o tym do końca przekonany spróbuj zwykłego, krótkiego testu: rozmawiając z kimś, uśmiechnij się od czasu do czasu. Gwarantuję, że neurony lustrzane rozmówcy zaktywizują się na tyle mocno, że odpowie Ci tym samym. No, chyba, że rozmawiasz z szefem wkurzonym o to, że miałeś coś zrobić na wczoraj. Lub z dziewczyną, której smutna mina notorycznie przypomina Ci o tym, że zapomniałeś o Waszej rocznicy. Nie ma teorii sprawdzającej się w stu procentach przypadków, bo inaczej my musielibyśmy być w stu procentach takich samych. Ale sprawdzalność tego, że dobre myśli i czyny do nas wracają jest wyższa od przeciętnej, zatem, dlaczego nie spróbować już dziś ? :)

11/27/2012

Pomaganie czyli Let me help you with that.

                                                    Photo from: http://cheezburger.com

 Jak powszechnie wiadomo pomaganie jest podstawowym celem, a niekiedy także i motywacją relacji psychoterapeutycznej. Z racji tego, że towarzyszy nam na co dzień, mogłoby się wydawać, że nie wymaga bycia umieszczoną w sztywnym szkielecie definicji, ale gdyby się tak zastanowić chociażby nad jednym z najprostszych aspektów tego zjawiska: pomaganie to czyn altruistyczny czy egoistyczny? Nagle potrzeba definicji zyskuje na sile. No właśnie- czy pomagając innym tak naprawdę nie chcesz pomóc sobie?
Z pomagania wynika masa korzyści. Wzrasta samoocena, czujesz się potrzebny, doceniany, czasami jesteś jedynym światełkiem, dającym nadzieję; czujesz się lepszy- niczym lepsza wersja samego siebie. Dzielisz to, co posiadasz, to co możesz z siebie wykrzesać i powstaje z tego coś zewnętrznie pięknego. Bycie pomagającym niekiedy nadaje Ci status autorytetu, zwłaszcza gdy pomocy udziela się ludziom zagubionym, których świat składa się z tysiąca nieprzystających do siebie elementów. W związku z szeregiem tych psychologicznych korzyści po dziś dzień trwają spory dotyczące tego czy istnieje altruistyczne i bezinteresowne pomaganie.  "Altruizm to najsubtelniejsza forma egoizmu", jak mawiają znudzeni życiem cynicy. Często spotykam się także z myśleniem życzeniowym zgodnie z ideą zakładającą, że energia jaką wysyłamy, wraca do nas. Tak samo jak dobre czyny. Zatem- pomogę, bo może kiedyś ktoś pomoże mnie, gdy będę w potrzebie. Sama często się na tym łapię, jednocześnie nie sądzę, że jest to czymś złym, choć na pewno idealistycznym. Świat nie jest sprawiedliwy, piękny, a życie nie gra fair i często sprzedaje prawy sierpowy, z czym trzeba się pogodzić. A to, że godzimy się z tym zazwyczaj mając już kilkadziesiąt siniaków to inna sprawa.
Powracając do tematu, pomaganie w relacji psychoterapeutycznej jest rzeczą bardziej skomplikowaną i trudną niż jest nią pomaganie w życiu codziennym. Wynika to z dwóch powodów. Pierwszym jest to, że efekty pomagania nie zawsze są, a jeśli się pojawią to często nie są takimi, jakimi my (pomagający) byśmy chcieli je widzieć. Wynika to z prostej przyczyny-  nasza wizja potrzeb pacjenta nie zawsze jest zbieżna z jego wizją. Drugim, jest to, że łatwo przeistoczyć się z osoby pomagającej w zbawcę, chociażby z racji autorytetu, którym jesteśmy bezrefleksyjnie obdarowywani jako psycholodzy-mistrzowie sztuk tajemnych. Jest to na tyle kuszące, że łatwo się zatracić i nagle zorientować się, że jesteśmy niczym Jim Jones i trzymamy w garści czyjeś życie, całkowicie zwalniając go z odpowiedzialności. 

Pomóc doprowadzić do sytuacji, w której człowiek sam sobie potrafi pomóc- to dopiero empatyczny majstersztyk.   

11/17/2012

Miłość jako przestrzeń

                                                     Photo from: http://www.ghank.com

Widzieliście film "Miłość" wyreżyserowanego przez Hanekę?  Jeśli nie to polecam zaraz przed pójściem na seans zarezerwować wizytę u specjalisty. Myślę, że pominięto jedną ważną rzecz- filmowe katharsis jest rzeczą piękną i potrzebną, ale tak jak pacjenta nie można wypuścić w "gorszym" stanie niż przyszedł do gabinetu, tak ta sama zasada powinna dotyczyć światka kinematografii. Słysząc same pochlebne opinie (no i ta Złota Palma!), niczego się nie spodziewając, a tym bardziej nie lękając, zasiadłam wygodnie w fotelu, czekając na kolejny, oklepany film o wszystkim nam znanym zjawisku. To, że się rozczarowałam pozytywnie to rzecz jak najbardziej cenna, ale to, że po wyjściu z ciemnej, kinowej sali natłok chaotycznych myśli w mojej głowie niebezpiecznie podsuwał mi wizję skoku z pobliskiego mostu, nie jest już aż tak cenną rzeczą. Jednocześnie, film nadal z czystym sumieniem mogę polecić- pokazuje głębię uczucia wyzutą z wszelkich błyszczących, plastikowych, hollywoodzkich masek. Sam wiek głównych bohaterów (starszy, wręcz już lekko zalatujący fermentacją) sugerował odgórne założenie, że nie będzie to miłość łatwa.Tym, którzy mają mocne nerwy, oszczędzę szczegółów, ale jednego, malutkiego spoilera nie jestem w stanie ominąć. Otóż- po długich zmaganiach z ciężką chorobą, główna bohaterka znalazła się w stanie wegetatywnym. W stanie, w którym z racji ogólnego paraliżu ciała i uszkodzenia ośrodku mowy (co uniemożliwiło jej jakikolwiek kontakt ze światem poza wzrokowym) tak naprawdę jedyne co jej pozostało to oglądanie pęknięć na suficie w oczekiwaniu na śmierć. Jej ukochany postanawia jej "pomóc", skracając jej męki (zapewne w myśl, że gdyby była w pełni sił umysłowych i fizycznych wolałaby je skrócić, uważając ów stan za uwłaczający i odczłowieczający). No i wszystko byłoby pięknie- przełamywanie własnych barier, robienie czegoś wbrew sobie w imię miłości i dla dobra drugiej osoby. Ale w tym momencie wkroczył w moje rozmyślania pan Eichelberger, który w książce "Pomóż sobie. Daj światu odetchnąć", dotyczącej prowadzenia psychoterapii "od kuchni" napisał:

"Zetknąłem się kiedyś z interesującą definicją miłości: to umiejętność zgadzania się na to, że ktoś cierpi, z pełną świadomością tego, że nie można mu pomóc. Kiedy w lęku i cierpieniu umiera ktoś najbliższy nic innego nie możemy zrobić. Jesteśmy przy nim, towarzyszymy mu. Stwarzamy przestrzeń, w której jest miejsce na wszystko, choć mamy jasną świadomość, że nie jesteśmy w stanie pomóc, że tylko on sam może to zrobić".
 
Panie Wojciechu, tak mi Pan w głowie namieszał, że ostatnio nie myślę o niczym innym.

11/06/2012

Grzechy myślowe początkującego studenta psychologii cz. 3


Macie już dosyć Mythbusters? No cóż, nawet jeśli macie, to zamierzam zasypać Was po raz kolejny potokiem literek, bo nie wypada cyklu obalania mitów zakończyć w połowie- zróbmy to raz, a dobrze, nawet jeśli ma być boleśnie. :)
A zatem:
  • Mit siódmy: Nigdy nie zatracimy obiektywizmu i dystansu do siebie jako przyszłego psychologa.
Niestety, wszyscy jesteśmy ludźmi, a ci z nas, którzy zdecydowali się na tenże jakże specyficzny kierunek wyróżniają się syndromem, który dopada ich na trzecim i na piątym roku. Nazwijmy go (nazwą roboczą, bo dopiero zamierzam go przebadać w przyszłości) "syndromem poczucia wszechwiedzy". Jak już wspominałam posta wcześniej trzeci rok to czas, w którym wybieramy specjalizację. Po tym jak zdecydujemy się zmaltretować naszą Bogu ducha winną mózgownicę ICD-10, DSM-IV oraz innymi fascynującymi księgami o zaburzeniach psychicznych i o pokręconym jestestwie milionów śmiertelników (czyt. po tym jak wybierzemy psychologię kliniczną) nagle zaczynamy to widzieć. Okazuje się, że dotąd mieliśmy klapki na oczach, niemalże doświadczyliśmy dysfunkcji wzroku, niezidentyfikowanej, zmutowanej jaskry, bo oto- wszyscy są zaburzeni! I co piękniejsze, my wiemy jak i czym ów zaburzenie się objawia, a w skrajnych przypadkach, wiemy nawet jak można je wyleczyć! Co prawda, ponoć nikt nie jest normalny- istnieją jedynie ludzie dotąd niezdiagnozowani, ale jeśli nie chcemy popadać w tak monochromatyczne myślenie to pozostaje nam zaciekle i mocno trzymać kciuki, aby nasi najbliżsi i przyjaciele wykazali się na tyle dużą dozą cierpliwości, że przeczekają ten okres, bo on minie i to jest pewne. I aby ten ponury facet z baru, któremu powiedzieliśmy, że ma zapędy na psychopatę, bo chyba ma aleksytymię, nie wpadnie na to, aby odprowadzić nas do domu. Idąc za nami krok w krok w ciemnej uliczce. Z tulipanem w ręce (nie, nie kwiatkiem).  Po wygaszeniu się syndromu znów nastaje codzienność wypełniona niepewnością i prawdopodobieństwem i przestajemy być kandydatem na głównego bohatera remake'u "Jak stracić przyjaciół i zrazić do siebie ludzi".

  • Mit ósmy: Znam tysiące teorii, działanie mechanizmów psychologicznych i innych tego typu zawiłości, więc świat nie jest mi straszny.
A zatem niech zacznie być, bo zbytnia pewność siebie nieraz stała się przyczynkiem do złych następstw. Spójrzmy prawdzie w oczy- jesteśmy tylko ludźmi, więc nawet jeśli znamy przyczynę ludzkich zachowań, teorie dotyczące powstawania emocjonalnych problemów lub też psychopatologicznych jednostek chorobotwórczych, i tak nie jesteśmy w stanie się przed nimi uchronić. Dlaczego? Bo nigdy nie mamy w stu procentach kontroli nad własnym umysłem, a czasem i on nie ma jej nad samym sobą- np. gdy rozleniwiony woli odpoczywać i zdać się bezrefleksyjność. Nie ma co się oszukiwać, że jesteśmy mądrzejsi od tych wszystkich ekspertów od marketingu i reklam, którzy czyhają na nas nawet za rogiem, w spożywczaku. I tak kupimy tego batona, mimo, że jest kaloryczny i obiecywaliśmy sobie dietę nie od jutra, lecz od dziś- bo przyciągnie nas jego jaskrawe opakowanie; to, że pojawił się kilkadziesiąt razy w trakcie przerwy reklamowej, gdy oglądaliśmy ulubiony serial; to, że mijaliśmy dziś billboard z jego reklamą w drodze do pracy lub też nawet z tego prostego faktu, że znajduje się w zasięgu wzroku, gdy napotkaliśmy małą kolejkę przy kasie. Świadomość nie oznacza umiejętności samokontroli lub unikania zaspokajania impulsywnych zachcianek- chociażby, ile razy śmierdzący fajami lekarz mówił Wam, że palenie jest złe?

  • Mit dziewiąty: jeśli studiuję to, co jest moją pasją, nigdy nie spotka mnie zwątpienie w obraną przeze mnie ścieżkę.
Uprzedzam, że zwątpienie może Cię ogarnąć w jednej z poniższych sytuacji albo we wszystkich naraz:
  1. Gdy twoi rodzice będą marudzić Ci, że nie znajdziesz dobrej pracy, bo psychologów jest wbród i już lepiej, żebyś poszedł na bardziej szanowany społecznie kierunek np. medycynę lub prawo. Nikt nie śmieje się przecież z lekarzy lub prawników, a psycholog już samą nazwę ma sprzyjającą docinkom (psycholog, oł je!).
  2. Gdy okaże się, że (cholera jasna) mieli rację, bo pracę znaleźć trudno w tłumie kończących ten kierunek razem z Tobą, a jedyne co rynek pracy będzie Ci miał do zaoferowania to Poradnia Zdrowia Psychicznego na cały etat za 1200 zł- netto, jeśli Ci się poszczęści.
  3. Gdy znajomi na każdym kroku będą Cię zamęczać swoimi problemami, wiedząc, że jesteś psychologiem i myśląc, że jesteś nim 24h/dobę.
  4. Gdy okaże się, że jednak trochę musisz nim być 24h/dobę, więc nie będziesz mógł pójść na imprezę i się rozluźnić tak bardzo, że nikogo nie obejdzie, że nasikałeś do fontanny w centrum miasta. Jak to powiedziała pewna pani psycholog: "Nie sikacie wówczas jako Jan Kowalski. Sikacie jako psycholog Jan Kowalski i jesteście swoją wizytówką cały czas".
  5. Gdy nieraz będziecie czuli się obezwładnieni nieustanną presją doszkalania się, udowadniania swojej wartości i znoszenia obciążenia psychicznego (w końcu wysłuchiwanie cały dzień o problemach innych nie jest łatwą sprawą).
  6. Gdy przyjdzie do Was człowiek w potrzebie i nie będziecie w stanie mu pomóc, a on sam pomocy nie będzie tak naprawdę chciał, bo być może jeszcze do niej nie dojrzał.
i.. miałam już pisać kolejnych 298309284092849289489 sytuacji, ale stwierdziłam, że dobrze wiecie o co mi chodzi.
Ale wiecie co? Nie jest tak źle. Bo jeśli naprawdę się to kocha to poświęcona temu energia wraca z podwójną siłą i daje takiego powera do życia, że innego życia nie będziecie/będziemy chcieli mieć. 
Oby nigdy nie zabrakło nam sił. Oby.

10/30/2012

Grzechy myślowe początkującego studenta psychologii cz.2


Gotowi na ciąg dalszy polskiego, blogerskiego wydania Mythbusters? :)
Zatem, nie traćmy czasu.
  • Mit czwarty: po skończeniu psychologii z kliniczną specjalnością mam jakiekolwiek uprawnienia.
Być może zabrzmi to nieco naiwnie, jednak w trakcie wyboru studiów byłam przekonana co do tego, że po pięciu latach będę mogła z niebywałym rozpędem rozpocząć karierę zawodową. Skąd nazwanie tego mianem "mitu"? A no, stąd, że po skończeniu psychologii otrzymujemy dyplom, na którym tylko na wyraźne życzenie studenta istnieje możliwość wpisania specjalności. Jest to uwarunkowane zastosowaniem tejże prośby ze względu na to, iż po prostu niewiele to wnosi. Wprawdzie, dzięki braku jakichkolwiek konkretnych regulacji prawnych dotyczących zawodu psychologa w Polsce, każdy może się takowym mianować, zamówić sobie hurtową ilość wizytówek z nazwiskiem i dopiskiem "psycholog", zrobić plakietkę i zawiesić przed nowo otwartym gabinetem, ale.. co dalej? Otworzenie własnego gabinetu zaraz po ukończeniu studiów, bez posiadania jakiegokolwiek doświadczenia jest jednoznaczne z bankructwem. Zatem, wybierając tą trudną, niewdzięczną i pełną zakrętów drogę musimy się uzbroić w cierpliwość (i, najlepiej, w sporą dozę finansów). Pod tym względem studiowanie psychologii przypomina nieco studiowanie jednego z kierunków medycznych. Po pięciu latach, czekają nas kolejne, doszkalające. Podyplomowe lub, jak jest w przypadku wyboru bycia psychoterapeutą- dwuletnie szkoły psychoterapii.
  • Mit piąty: Ukończenie studiów dokształcających/podyplomowych/studium wystarcza.
Tym, którzy nie przejmują się zarzutami o brak zaświadczeń dotyczących kompetencji zawodowych- owszem. Jednak każdy szanujący się psychoterapeuta, klnąc zapewne nieraz pod nosem, że dzieci chodzą w podróbkach Adidasa, a Biedronka staje się jego głównym źródłem zaopatrzenia spożywczego (no oczywiście, że przesadzam :) ), jest zmuszony szkolić się dalej i nabywać kolejne lata doświadczenia. Zwieńczeniem całego procesu jest zostanie członkiem Polskiego Towarzystwa Psychologicznego (PTP) oraz uzyskanie licencji. PTP zajmuje się nadawaniem certyfikatów psychoterapeutom i superwizorom, rekomendacją ośrodków zajmujących się szkoleniem psychoterapeutów, przyznaje uprawnienia biegłym sądowym, certyfikaty dla konsultantów w zakresie psychologii klinicznej dziecka, certyfikaty w zakresie interwencji kryzysowej, socjoterapii oraz dla psychologów sportu. Właściwie jest tego tak dużo, że w trakcie pisania niniejszej notki stwierdziłam, że zapewne nastąpi notka dotycząca PTP w ujęciu bardziej szczegółowym.

  • Mit szósty: Istnieje sposób na uniknięcie bycia osądzanym stereotypowo po przyznaniu się, że studiuje się psychologię.
Być może ktoś sposób znalazł (jeśli tak proszę o podzielenie się nim, uratujecie mój układ nerwowy!). Ja, niestety, doświadczam tego nagminnie i wszędzie. Na kawie, na piwie, na imprezie, w sklepie. Po tym, gdy odpowiadam na pytanie dotyczące tego, co studiuję zazwyczaj następuje jedna z trzech, charakterystycznych reakcji:
  1. "Czyli przez ten cały czas ciągle mnie analizowałaś i już wszystko o mnie wiesz? I co o mnie powiesz?". Cholera, czy dentysta wychodząc na imprezę, wykorzystuje nieuwagę rozmówcy i stara mu się zrobić pobieżny przegląd uzębienia?
  2.  Ataki na psychologię jako pseudonaukę, która opiera się na paradygmacie wiary, a nie postępowaniu logicznym. Jedyną bronią, jaką można tu zastosować jest dystans i duża dawka cierpliwości. Z autopsji zaręczam, że tego typu rozmowy są odgórnie skazane na klęskę, w przypadku osoby, która nie uznaje żadnych kontrargumentów- w końcu jesteśmy członkami "psychologicznej sekty", zatem każde nasze słowo jest propagandą dziedziny, z którą się utożsamiany.
  3. Dwa powyższe przykłady są Panem Pikusiem w porównaniu do sytuacji, w której informacja o naszych studiach wyzwala u rozmówcy chęć natychmiastowej spowiedzi i uzewnętrznienia. Zazwyczaj doceniam to, że ludzie otwarcie i odważnie potrafią rozmawiać o swoich problemach, a nawet rozumiem to, iż przed osobami obcymi czy mało znanymi łatwiej jest się otworzyć. Ale chwilami, towarzysząca temu natarczywość przypomina trochę spotkania, na których znajduje się lekarz i wszyscy automatycznie ustawiają się po poradę lekarską z każdą chorobową dolegliwością zamiast traktować go jak towarzysza rozmowy w oderwaniu od kontekstu jego codziennej pracy. (Moje rozważania na temat tej kwestii są dość zawiłe, ale mam nadzieję, że rozumiecie co mam na myśli.) Nieraz spotkałam się z półgodzinnymi monologami, po których następowało pytanie z cyklu: " (...) w związku z tym, myślisz, że cierpię na nerwicę natręctw?"
Aby nie zadęczać Was i waszych neuronów natłokiem informacji i nie niwelować całkiem waszej ciekawości poznawczej, ciąg dalszy psychologicznego cyklu Mythbusters po polsku już niebawem.. :)

10/27/2012

Grzechy myślowe początkującego studenta psychologii cz.1

                                   Zdjęcie zaczerpnięte z/ Photo from: http://www.colourbox.com

 Stało się. Czasy, w których myśleliśmy, że najgorszym, co może nas spotkać to zająknięcie się na prezentacji maturalnej lub niezaproszenie na studniówkę są już za nami. Czas stanąć jako osoby niezwykle dojrzałe, pewne planów na przyszłość i tego, z jakim zawodem ją związać (tutaj wyobraźcie sobie mnie chrząkającą raz po raz) przed dylematem wyboru studiów. Z racji tematyki bloga, pominę rozważania na temat innych kierunków studiów. Skupmy się na jednej perspektywie: studiowanie psychologii i zacznijmy w końcu obalać mity i stereotypowe schematy myślowe.
  • Mit pierwszy- uczelnie uniwersyteckie są lepsze od prywatnych.
          Piszę to z całą świadomością kontrowersji, także jako jedna z ofiar tego typu myślenia. Początkowo uważałam, że prywatne uczelnie nie dość, że są nastawione jedynie na zarobek, to dodatkowo są źle postrzegane przez pracodawców. Nic bardziej mylnego. W gruncie rzeczy często okazuje się, że uczelnie prywatne, z racji posiadania większej ilości środków są w stanie zagwarantować lepszą jakość zajęć, nowocześniejsze rozwiązania technologiczne, lepszych wykładowców i ćwiczeniowców. Aby nie zostać posądzoną o propagowanie i reklamę prywatnych uczelni, powstrzymam się od konkretnego wyliczania, które uchodzą za jedne z lepszych. Oczywiście, istnieją uczelnie, w których oceny otrzymuje się za samo pojawienie się- i to niekoniecznie studenta na zajęciach, lecz przelewu na koncie, ale tych nie biorę pod uwagę. Także z racji tego, że uczelnie prywatne muszą walczyć o studentów i zachęcać ich, zajęcia są często bardziej zróżnicowane i ciekawsze, a życie studenckie i integracja, wspierana mocno przez samorząd studencki, jest częstsza i bardziej zintensyfikowana. Przytaczając przykład, znany mi z autopsji: gdy dziewczyna, studiująca na uniwersytecie wyznała, że pierwsze badania prowadziła dopiero, gdy zbierała materiały do pracy magisterskiej, witki mi opadły. Jako studentka uczelni prywatnej, mam za sobą przeprowadzone już 3 badania, które obejmowały nie tylko znalezienie próby badawczej, ale także opracowanie wyników w SPSSie, stworzenie własnego kwestionariusza i klucza oraz napisanie całościowego raportu, łącznie z uwzględnieniem dykusji nad wynikami. Nie wyobrażam sobie jak można znaleźć się w sytuacji takiej, że gdy mamy przed sobą napisanie i obronę pracy magisterskiej, skupiamy się na nauce technicznej strony wykonania tego zadania, bo na pewno zabiera to czas, potrzebny na dbanie o jego jakość.
  • Mit drugi- psychologia to kierunek stricte humanistyczny, a nie ścisły.
Po maturze byłam przeszczęśliwa, że mam w końcu kontrolę nad tym, czy będę mieć styczność z moimi życiowymi koszmarkami czyli matematyką, chemią i fizyką. Myślałam, że idąc na psychologię, bardziej będę się stykać z dziedzinami pokrewnymi filozofii, niż matematyce. A tu kuku, a kuku zwie się "statystyka". Paskudna rzecz, znośna jedynie dla tych szczęśliwców, którzy w stanie spojrzeć na nią przez pryzmat bycia tym szczerze zainteresowanym. Jednak jako osoba, która w międzyczasie studiowała równolegle drugi kierunek, który także obfitował w nikomu przyjacielskie świństwa, mogę powiedzieć, że różnica dotyczy jednej kwestii: przydatności. Jeśli idziemy na te nudziarstwa z nastawieniem, że będzie to rzecz przydatna i nie da się tego przeskoczyć, jeśli chcemy robić badania, a nie tylko uczyć się teorii- wtedy unikniemy mroczków przed oczami. Co nie może, jednakże, wykluczyć pojawienia się ich od czasu do czasu :) Czeka nas jeszcze biologia i biochemia. Reszta przedmiotów nie jest aż tak "ścisła". Czemu nas tak męczą? A no, jeśli psychologia ma być określana jako nauka- nauka społeczna, używająca paradygmatu przyrodniczego, to pewne naukowe standardy muszą być zachowane. Jeśli zrezygnowalibyśmy ze statystyki, musielibyśmy także zrezygnować z rzetelnych, naukowych badań i wówczas wrócilibyśmy do poprzednich wieków, gdy psychologia była jedną z gałęzi filozofii.
  • Mit trzeci-  psychologia jest łatwym kierunkiem.
Łatwo domyślić się źródła tego mitu. Pierwszy rok na psychologii zazwyczaj jest wprowadzający- uczysz się o podstawowych zjawiskach społecznych, poznajesz terminologię używaną na co dzień przez profesjonalistów i początkowo "wdrażasz się" i "wtłaczasz" sobie sposób myślenia psychologa. Może się to wydawać łatwe o tyle, że zjawiska takie jak alienacja, wykluczenie społeczne, cechy takie jak nieśmiałość, otwartość na doświadczenia czy też mechanizmy takie jak wycofywanie się czy unikanie kontroli są obserwowalne każdego dnia. Hardcore zaczyna się na trzecim roku, gdy niejako zaczynasz się ukierunkowywać- wybierasz ścieżkę psychologa klinicznego, psychologa zarządzania, psychologa rehabilitacji lub sportu. Wtedy wchodzisz głębiej w interesującą Cię tematykę, aby poznać ją "od podszewki". Jednak przez pierwsze dwa lata, uczysz się (co prawda powierzchownie) różnych aspektów psychologii- psychologii rozwoju, społecznej, historycznej itd. W końcu musisz wiedzieć jakie jest pole wyboru, co jest korzystne w późniejszym czasie, jednak dla osoby zainteresowanej głównie zaburzeniami osób dorosłych, psychologia rozwoju czyli uczenie się o rozwoju człowieka od momentu opuszczenia matczynego łona, może być uciążliwa.

Ciąg dalszy obalania mitów niebawem :) 

10/26/2012

Po co komu blog?


                                        Zdjęcie zaczerpnięte z/Photo from: http://twisted-musings.com


W epoce blogowej dominacji i stapiania się świata rzeczywistego z wirtualnym, po wejściu na tą stronę może nasunąć się pytanie: Po co kolejny ślad obecności pozostawiony w internecie? 
Pomysł na powstanie niniejszego bloga powstał po wielu rozmyślaniach i poszukiwaniach. W trakcie powolnego wychodzenia z okowów studenckiego życia, poznawania ludzi, rozkoszowania się ostatnimi pięcioma latami, w których jest nam dane posiadać status studenta, który część z nas wyzwala z presji znalezienia pracy (dzięki Ci, mamo!), a drugą część łechce łatwiejszym znalezieniem pracy i skuszeniem pracodawcy ulgami podatkowymi, które uzyska poprzez zatrudnienie studenta, przychodzi ten moment kiedy nasze wewnętrzne poczucie bezpieczeństwa zostaje zakłócone przez wizję rychłego skończenia studiów i znalezienia satysfakcjonującej pracy w swoim zawodzie. 
Dodatkowe dystraktory, niewątpliwie, napływają masowo od większości otoczenia, które jest święcie przekonane o tym, że:
  1. Psychologia nie jest nauką, jest jedynie próbą uwięzienia towarzyszących nam na co dzień zjawisk w sztywne, pseudonaukowe definicje.
  2. Psycholog za dużo popytu nie ma, bo kto jest na tyle odważny, by pójść na wizytę do gabinetu w środku miasta, w którym za każdym rogiem czyha ktoś znajomy (chyba, że jest to wizyta wieczorową porą, co daje możliwość skrycia się pod ciemnym kapturem i niepostrzeżonego przemknięcia się). "Przecież wiadomo, że do psychologa same czubki chodzą" (pewnie dla większości z Was nie jest ten typ myślenia zaskakujący, zwłaszcza, że sam przytoczony cytat jest prawdziwym, co potwierdza niejako jego występowanie)
  3. "Przecież wiadomo, że jak ktoś ma problem ze sobą to idzie na psychologię"- zatem nastawiony jest głównie na pomaganie samemu sobie, nie innym (co śmieszniejsze, rzeczywiście odsetek studentów z szeroko pojętymi problemami psychologicznymi, odnotowuje się jako wyższy w porównaniu do innych kierunków, co jednak nie uprawnia do tego typu myślenia. Bo czy ktoś, kto ma notoryczne problemy z uzębieniem, idzie na stomatologię?)
  4. Co roku, ilość studentów dzierżących radośnie dyplom psychologa jest bardzo duża. Tak duża, że wyklucza znalezienie pracy w swoim zawodzie i część z nich jest zmuszona (mniej radośnie) pracować w innych usługach- głównie gastronomicznych lub w sprzedaży (czyt. sprzedając ubrania w H&Mie).

Można zatem stwierdzić, że blog jest próbą nie tylko uspokojenia samej siebie (choć niewątpliwie egoistycznych zapędów także nie można wykluczyć), ale także rzeszy innych, znajdujących się w pokrewnej sytuacji.
Być może komuś w jakiś sposób pomoże, zaspokoi ciekawość poznawczą, zainteresuje, zainspiruje lub wcale nie obejdzie.
Zapraszam do lektury.