11/17/2012

Miłość jako przestrzeń

                                                     Photo from: http://www.ghank.com

Widzieliście film "Miłość" wyreżyserowanego przez Hanekę?  Jeśli nie to polecam zaraz przed pójściem na seans zarezerwować wizytę u specjalisty. Myślę, że pominięto jedną ważną rzecz- filmowe katharsis jest rzeczą piękną i potrzebną, ale tak jak pacjenta nie można wypuścić w "gorszym" stanie niż przyszedł do gabinetu, tak ta sama zasada powinna dotyczyć światka kinematografii. Słysząc same pochlebne opinie (no i ta Złota Palma!), niczego się nie spodziewając, a tym bardziej nie lękając, zasiadłam wygodnie w fotelu, czekając na kolejny, oklepany film o wszystkim nam znanym zjawisku. To, że się rozczarowałam pozytywnie to rzecz jak najbardziej cenna, ale to, że po wyjściu z ciemnej, kinowej sali natłok chaotycznych myśli w mojej głowie niebezpiecznie podsuwał mi wizję skoku z pobliskiego mostu, nie jest już aż tak cenną rzeczą. Jednocześnie, film nadal z czystym sumieniem mogę polecić- pokazuje głębię uczucia wyzutą z wszelkich błyszczących, plastikowych, hollywoodzkich masek. Sam wiek głównych bohaterów (starszy, wręcz już lekko zalatujący fermentacją) sugerował odgórne założenie, że nie będzie to miłość łatwa.Tym, którzy mają mocne nerwy, oszczędzę szczegółów, ale jednego, malutkiego spoilera nie jestem w stanie ominąć. Otóż- po długich zmaganiach z ciężką chorobą, główna bohaterka znalazła się w stanie wegetatywnym. W stanie, w którym z racji ogólnego paraliżu ciała i uszkodzenia ośrodku mowy (co uniemożliwiło jej jakikolwiek kontakt ze światem poza wzrokowym) tak naprawdę jedyne co jej pozostało to oglądanie pęknięć na suficie w oczekiwaniu na śmierć. Jej ukochany postanawia jej "pomóc", skracając jej męki (zapewne w myśl, że gdyby była w pełni sił umysłowych i fizycznych wolałaby je skrócić, uważając ów stan za uwłaczający i odczłowieczający). No i wszystko byłoby pięknie- przełamywanie własnych barier, robienie czegoś wbrew sobie w imię miłości i dla dobra drugiej osoby. Ale w tym momencie wkroczył w moje rozmyślania pan Eichelberger, który w książce "Pomóż sobie. Daj światu odetchnąć", dotyczącej prowadzenia psychoterapii "od kuchni" napisał:

"Zetknąłem się kiedyś z interesującą definicją miłości: to umiejętność zgadzania się na to, że ktoś cierpi, z pełną świadomością tego, że nie można mu pomóc. Kiedy w lęku i cierpieniu umiera ktoś najbliższy nic innego nie możemy zrobić. Jesteśmy przy nim, towarzyszymy mu. Stwarzamy przestrzeń, w której jest miejsce na wszystko, choć mamy jasną świadomość, że nie jesteśmy w stanie pomóc, że tylko on sam może to zrobić".
 
Panie Wojciechu, tak mi Pan w głowie namieszał, że ostatnio nie myślę o niczym innym.

1 komentarz:

  1. Tak się zastanawiam nad tym cytatem z Eichelbergera.

    Choćbyśmy nie wiem jak daleko uciekali od bezradności wobec cierpienia innych i choćbyśmy ze wszystkich sił starali się wyrugować ją z naszego życia - nie da się. Bezradność nie pyta zwykle o uczucia wyższe. Stawia Cię przed faktem dokonanym i mówi coś w stylu: "Jeśli nie masz ochoty i odwagi, albo zwyczajnie nie rościsz sobie prawa do zabawy w demiurga, Boga, czy inną istotę pozaludzką, to ja przyjdę razem z cierpieniem. I albo się na mnie zgodzisz, albo zniszczysz siebie i osobę bliską."

    OdpowiedzUsuń